niedziela, 4 grudnia 2011

1 sierpnia, Tapia de Casariego - Lourenzá

Po cudownym pobycie w Tapii, nazajutrz wyruszyli przed świtem (tylko klimat pielgrzymki mógł sprawić, że Sis niemalże nie czuła wysiłku podczas tego wczesnego wstawania). Było ciemno, a znaki nie były zbyt klarowne, zwłaszcza że nie były one pielgrzymie, a przeznaczone dla poruszających się pojazdami. znowu dla Sis był to niemały sprawdzian zaufania Towarzyszowi... bo dlaczego w prawo, a nie w lewo? Domagała się uzasadnień... łatwo jest być wspaniałomyślnym, gdy nie kosztuje to nic, np. bólu nóg, trudniej zaś kiedy może wiązać się to z nadrobieniem drogi...Wówczas nie poddawała się zbyt łatwo...cóż, nie była niewiastą, która idzie posłusznie drogą bez swojego udziału...



Zaczynał się już jasny dzień kiedy zbliżyli się do miasta. Tu jednak pojawił się problem - którą drogę wybrać? Muszelki - które dotąd wyznaczały kierunek - jakoś zniknęły im z oczu. Kiedy tak stali u rozdroża i zastanawiali się dokąd teraz nagle pojawił się "Anioł Stróż", lub może nawet sam Archanioł Rafał, w postaci młodego mężczyzny, który przyszedł im z pomocą wskazując odpowiedni kierunek i udzielając cennych rad jak pokonać kolejne rozstajne drogi... Pełni nadziei ruszyli dalej. Młodzieniec dogonił ich jeszcze raz, wskazując kolejny raz właściwą ścieżkę. W mieście odnaleźli żółte strzałki, które znów wskazywały im szlak. Idąc tak wczesnym porankiem dogonili inną grupę Pielgrzymów. Od razu poznali, że to 'nowi'... I tak to ci, którzy do niedawna sami potrzebowali wskazówek naraz stali się dla innych przewodnikami wskazując właściwy kierunek. Lord filozoficzne stwierdził, że Camino jest jak życie: raz ty potrzebujesz przewodnika – a kiedy już naprowadzono cię na właściwą drogę to wtedy ty sam możesz i powinieneś stać się przewodniem dla innych...



Kiedy pokonali trudności w odnalezieniu właściwego szlaku, szło im się tak dobrze i w takim tempie, mimo koniecznych postojów, że postanowili nie zatrzymywać się w zaplanowanym albergue, ale pójść do następnego. Ten okazał się pełny. Jednak zaraz potem okazało się, że w pobliżu istnieje pomieszczenie, którego miejscowi używają dla celów edukacyjnych dla swoich dziatek, a które w tym czasie może być udostępnione dla zmierzających do grobu Świętego Apostoła. 
Klimat w szkole był iście pielgrzymi, pewnie zrodził się w wyniku wspólnie dzielonego niepokoju o miejsce noclegu. Szybko nastąpił zgodny podział na pomieszczenia dla kobiet i mężczyzn, potem jeszcze chwila na odświeżenie i... wyruszyli na zwiedzanie miejscowości. Zaskakującym i pięknym momentem było spotkanie pielgrzymów w przepięknej katedrze...
A potem? posiłek...prosty, ale za to w promieniach zachodzącego słońca i przy akompaniamencie szalonych okrzyków pielgrzymów hiszpańskich, którzy wpadli na pomysł zmiany koloru włosów....
Sen przyszedł bardzo szybko...

Buen Camino!


odległość dzienna: 39 km
czas drogi: 11,5 godzin (w tym 8 godzin marszu)
Albergue w Lourenzá było pełne – nocujemy w szkole, specjalne dla nas otwartej, na podłodze leży jakiś rodzaj wykładziny, taka sztuczna trawa, świetnie masuje stopy.

sobota, 3 grudnia 2011

31 lipca, Pinera - Tapia de Casariego



Dwa dni wcześniej Lady Sis stwierdziła, że jednak wygodniej będzie Jej pielgrzymować w lekkich trekingowych sandałach. Jednym z powodów tej decyzji był fakt, że na Jej stopach bezczelnie wyrosły sobie, nie zważając na majestat Właścicielki bąbelki, dostarczające pewnie nieprzyjemnych odczuć w trakcie marszu. Zatem Jej górskie buty powędrowały w odstawkę. Wówczas po krótkiej dyskusji (dwa typy dominujące zawsze tak mają) zostały dotroczone do plecaka Lorda, co wydawało się być decyzją słuszną ze wszech miar i bardzo sensowną. Tego ranka jednak, kiedy Lord pakował swój plecak zauważył jakiś brak. Jak już sami dobrze wiecie, poranki nie są ulubioną porą dnia Lorda, zatem dopiero po jakimś czasie zorientował się, że jakieś "krasnoludki" przewiązały nocą (???) buty do plecaka Lady... Poruszony owym odkryciem wydał donośny okrzyk, wstrzymał krok i przeszedł do zdecydowanego działania. Kiedy po chwili ruszyli dalej, buty Lady Sis - związanie jednym z węzłów żeglarskich - znów zdobiły plecak Lorda.


Trasa tego dnia była monotonna i lekko uciążliwa. Poruszali się głównym traktem, pokrytym asfaltem przywołującym im na pamięć inna pielgrzymkę, w której lata temu dane im było kilkakrotnie uczestniczyć. Wspomnienie porannej kawy wydawało się już być bardzo odległe, a narastający upał wraz ze wzrostem natężenia ruchu drogowego sprawiały, że wędrówka zaczynała dawać się we znaki. Na szczęście miasteczko, w którym mieli tego dnia nocować było już blisko. Skręciwszy z głównego szlaku, weszli w las. Ścieżka wijąc się leniwie doprowadziła ich nad morze. Szukając drogi do miasta weszli w spore pole kukurydzy i brnąc wśród kukurydzianych kolb, dzięki determinacji Lorda, dotarli do polnej drogi, która zaprowadziła ich wprost do albergue w Tapii.


Po krótkiej sjeście i doprowadzeniu się do względnego niedzielnego porządku (odświętne ubranie Sis i świeżo uprane szaty Lorda) opaleni, pachnący i wypoczęci ruszyli do miasta na poszukiwanie jakiegoś otwartego kościoła oraz portowej tawerny, w której mogliby godną biesiadą uczcić Dzień Pański oraz pobyt w tym klimatycznym rybackim miasteczku. Wieczorny spacer nadmorską promenadą dopełnił całości dnia a frutti di mare z białym winem nigdzie dotąd nie smakowało lepiej.

To był cudowny dzień! Po pierwsze, bo to niedziela, więc czas świętowania i rozmyślania o owym poranku, kiedy Magdalena pobiegła przed świtem do pustego, jak się okazało, grobu. Po drugie, bo pogoda nad wyraz dopisała, co jak wiemy nie było aż tak bardzo naturalne na terenie, po którym zmierzali. Po trzecie utwardzona droga wydawała się przyjemną odmianą. Najlepsze jednak wciąż było przed nimi. Odkąd Sis wyczytała w przewodnikach, że albergue w Tapii jest jednym z najbardziej urokliwym miejsc na szlaku północnym, marzyła żeby tam właśnie się zatrzymać. Zanim jednak dotarli do tego rzeczywiście niesamowitego miejsca czekała ich pewna próba... Otóż byli już prawie na miejscu, kiedy wybrali niewłaściwą drogę (Sis powiedziałaby: pobłądziliśmy, ale ze względu na lorda MacKos, nazwijmy to po prostu niewłaściwą drogą). Nadrobili więc nieco kilometrów, co nie było aż tak bardzo złe, bo przed nimi ukazał się ocean, w całej swej okazałości, którego majestat można dostrzec i docenić w słoneczne południe. Nie spodziewali się raczej, że nadchodzi... burza?...niebo było bezchmurne, a jednak...dlaczego mężczyznom tak trudno zawrócić kiedy pomylą drogę? Mimo delikatnej sugestii Sis, Lord parł naprzód, początkowo wydeptaną ścieżką, ale potem przez jeżyny, jeżyny....Cóż, zaoszczędziliby sobie żmudnej i zupełnie niepotrzebnej drogi gdyby zawrócili, niestety pogrążali się w coraz wyższych jeżynach a potem kukurydzy. Sis z wolna traciła cierpliwość. Łatwiej być wspaniałomyślnie wyrozumiałym, kiedy nic cię to nie kosztuje,natomiast kiedy słońce leje swój żar, nogi przypominają, że swoje już przeszły, a na dodatek czujesz, że główną (jeśli nie jedyną) przyczyną jest osławione męskie ego, nie jest to takie proste. Święty Antoni miał co robić! Chciała jak najszybciej wyjść z tych krzaków, zakończyć tę bezsensowną wędrówkę i dotrzeć do celu dnia! W końcu się udało. Potem, tylko chwila i znaleźli się przy albergue. 




Zaczęła się bajka! Przytulny domek nad samym oceanem, słoneczko, a co najważniejsze - wolne miejsca do przenocowania! Po zasłużonej kąpieli, postanowiła nacieszyć się promieniami, które chętnie pozostawiły swój ślad na jej twarzy, a potem...cóż...potem był spokojny spacer uliczkami miasteczka, wdychanie klimatu tego urzekającego miejsca no i kolacja podczas której po raz pierwszy spróbowała ośmiornicy. Takie dni są potrzebne na szlaku...

Buen Camino!



odległość dzienna: 25 km

czas drogi: 7 godzin (w tym 5 godzin marszu)

Albergue w Tapia bardzo ładny, położony nad samym morzem, jedynym minusem jest bark kuchni, za to w miasteczku jest sporo dobrych barów.

wtorek, 8 listopada 2011

30 lipca, Cadavedo - Pinera


Dzień wydawał się być łatwym i przyjemnym - plan zakładał krótki etap. Tymczasem... Człek może sobie planować a rzeczywistość (czytaj: wola Boża objawiająca się w omylnych ludzkich kalkulacjach) brutalnie ów plan koryguje, nierzadko falsyfikując go. Ale po kolei...
Wstawanie przed świtem to nie jest moja ulubiona dyscyplina - dotarło po raz kolejny do Lorda wybudzającego się powoli z nocnego błogostanu i niemrawo dosyć wracającego z krainy snów do realnej doczesności. Pierwsze kilometry pokonywali idąc wzdłuż głównej drogi. Kiedy słońce już ogrzało nieco pola i ludzkie sadyby zatrzymali się, by w przydrożnym gościńcu ucieszy zmysły wspaniale pachnącą poranną kawą.


Pielgrzymujesz… czy tylko idziesz do Santiago? Nie sposób było przejść obok tego pytania obojętnie. Nurtowało ono Lorda już od jakiegoś czasu bo zawarta w nim intuicja dotyczyła nie tylko samego faktu ich pielgrzymowania ku Composteli, ale i życia jako takiego. Parafrazując można by zapytać: żyjesz czy tylko oddychasz, pracujesz, śpisz…? I o tych głębszych sensach życia rozmawiali w czasie drogi, na postojach oraz podczas chłodnych hiszpańskich :) wieczorów sącząc ów boski napój, co rozpogadza twarze i rozwesela serce człowieka.



Tym razem jednak nie zadziałało. Smaczne wino z regionu Rioja nie zapobiegło czarnej dziurze, w którą zapadał się Lord MacKos. Pomimo wysiłków Lady Sis, otchłań wydawała się coraz bardziej przepastna...To właśnie owa nieprzewidywalność przemierzanej ilości kilometrów wprowadziła go, zdaje się, w ten nastrój. Ani logiczne rozważania na temat umiejętności przyjmowania tego, co niesie dzień, ani zapewnienia, że nie jest to takie straszne nie pomogły. W końcu, zrezygnowana, nie dopiwszy nawet wyśmienitego trunku położyła się spać. Skoro nic nie pomaga, to przynajmniej się wyśpi.
A miniony dzień? Ten był dobry, najpierw piękne widoki uroczego miasteczka; okazałe, urzekające mosty unoszące się nad całymi dolinami, wreszcie Eucharystia, sprawowana co prawda w lekkim pospiechu, bo gwardian czekał, ale przecież w przepięknym kościele.



W albergue spotkali dwóch młodych Niemców, po jakimś czasie dotarli znajomi Hiszpanie - matka z córką i synem. Tych przywitali prawie jak znajomych. Sis odkryła pewną prawidłowość na Camino: pierwszy wspólny nocleg- to nieznajomi, następnego dnia ci sami spotkani na szlaku pozdrawiają się jak znajomi, kolejny wspólny albergue, to prawie przyjaciele...  mimo niewyrażanych często myśli... cudne to.
Buen Camino!





odległość dzienna: 34 km
czas drogi: 10 godzin (w tym 7 godzin marszu)
Albergue w Pinera na końcu wsi, w dawnej szkole, tuż obok kościoła i przy głównej drodze, brak kuchni, bardzo daleko do sklepu (przeciwny kraniec wsi).

czwartek, 3 listopada 2011

29 lipca, Soto de Luina - Cadavedo

Jedna godzina snu dłużej to jednak zasadnicza różnica - pomyślał Lord MacKos budząc się grubo przed świtem. Piękne, gwiaździste niebo witało ich kiedy ruszali w drogę. Dzień wstawał powoli. Żółte muszelki wyprowadziły ich z osady i wiodły teraz leśną ścieżką. Gdzieś, z oddali, od czasu do czasu dochodził do ich uszu szum morza. Kiedy zrobiło się już jasno zauważyli przy drodze niewielką karczmę. Postanowili zatem zatrzymać się na krótki odpoczynek. Popijając cudowny czarny, doskonale pachnący napój żywo o czymś rozmawiali. Etap, jaki sobie tego dnia wyznaczyli do przejścia był raczej krótki. Czasu zatem mieli sporo, a kilometrów niewiele. Ruszyli wiec nieco jeszcze ospale. Po przejściu kilku kilometrów Lady Sis zaproponowała postój. Lord zaczął się więc rozglądać za jakimś odpowiednim miejscem, gdzie mogliby się na chwilę zatrzymać i nieco odpocząć. Szukając takiego właściwego miejsca uszli jeszcze czas jakiś. A że ścieżka akurat skręciła w wąską drogę biegnącą w dół, w kierunku morza, Lord postanowił jeszcze nieco kontynuować marsz, aż dotrą nad morze, gdzie z pewnością znajdą jakiś uroczy zakątek. Tak się też stało. Zatrzymali się u ujścia niewielkiego strumyka, pod wspaniałym klifem. Plaża w tym miejscu była kamienista, ale nie przeszkodziło to Pielgrzymom wypocząć nieco, uczestnicząc także w Eucharystii. Posiliwszy się nieco powędrowali dalej.


To był dzień kryzysu. Nie spodziewała się, że dopadnie ją tak szybko. Ból stóp, ramion... każdy krok, każdy kolejny metr wydawał się torturą. To był również dzień uczenia się o sobie... jak twarda jest, jak trudno jej mówić o swoich słabościach, żeby nie martwić Towarzysza. Uczyła się, że istnieje granica wysiłku, której - mimo siły woli, mimo dumy a także złości - nie jest w stanie pokonać. Trzeba przystanąć, dalej iść po prostu nie da rady... witaj cudowna niemożności...



Upał zaczął rosnąć, ale byli też coraz bliżej noclegu. Mieścina, do której doszli była raczej niewielka. W przydrożnej oberży zasięgnęli języka co do lokalizacji albergue, po czym udali się pod wskazane miejsce. Szybko się zagospodarowali w niewielkim pomieszczeniu, po czym udali się na zasłużoną bardzo sjestę. Po południu do albergue dotarli kolejni Pątnicy. Tym razem pod wspólnie jednym dachem noc mieli spędzić razem z dwójką młodych Czechów oraz hiszpańską rodzinką. Rezolutna mama zabrała ze sobą córkę i syna, jednakże wędrowali tylko we dwoje z synem - stan stóp córki nie pozwalał jej na dłuższą wędrówkę. Towarzyszyła im zatem na noclegach, a poszczególne etapy pokonywała przy pomocy jakiegoś dostępnego aktualnie środka transportu. Jako że pora zaczynała się robić późna, Lady i Lord postanowili zaradzić potrzebom ciała. Niedobory snu oraz wody już uzupełnili, teraz pozostawała jeszcze kwestia posiłku. Wyspani, wykąpani, oprani i pachnący planowali początkowo zjeść kolację w lokalnej gospodzie, jednakże zmienili zdanie i uzupełniwszy zapasy własne powrócili do ich refugio by wspólnie spożyć wieczerzę. Posiliwszy się nieco udali się na wieczorny spacer nad morze.


Po godzinie marszu doszli do niewielkiej ale bardzo sympatycznej zatoki z kamienistą plażą, by pomoczyć zmęczone nogi w Atlantyku oraz oddać się błogiemu lenistwu pod palmą i z palemką w drinku. Na miejscu okazało się jednak, że nogi owszem, pomoczyć można, natomiast z palmy i palemki - niestety - zrezygnować trzeba z powodów tak zwanych obiektywnych. Palmy na ich plaży znaleźć nie mogli, tak samo i drinka... Pozostało zatem tylko słodkie wieczorne lenistwo i szum Atlantyku w uszach... Piękna muzyka wieczoru w którą łagodnie wtapiały się słowa: Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w Bogu, Zbawcy moim...

Natura obdarzyła ją cudowną cechą, że po ciepłej kąpieli mijało zmęczenie. Połączona ze sjestą, która zdarzała jej się dość rzadko, czuła się jak nowo narodzona. Ból nóg? Ramion? Poszły w zapomnienie. Czy to nie paradoks, że po trudnym (dla Sis) dniu ruszyli w kierunku plaży pokonując kolejne kilometry? Doświadczenie było cudne - zimny co prawda, ale jednak - Atlantyk... poszukiwanie przez Lorda drinka z palemką, mimo że bez skutku, było...urzekające... oznaczało otwarcie na potrzeby (albo kaprysy?) drugiego... dzień po dniu uczyli się czegoś nowego o sobie.
Buen Camino!



odległość dzienna: 24 km
czas drogi: 8 godzin (w tym 5 godzin marszu)
Albergue w Cadavedo: niewielki domek, położony na końcu wioski, dwa pokoje (cztero i sześcio-osobowe), mała łazienka, sympatyczna kuchnia, za domem 'ogródek' gdzie można usiąść na krzesłach, trzy kilometry do niewielkiej plaży położonej w uroczej zatoczce.

piątek, 28 października 2011

28 lipca, Aviles - Soto de Luina

Opuściwszy gościnne progi Eibar udali się do miejsca, skąd planowali wyruszyć jako Pielgrzymi. Podróż do Aviles była dość długa, ale na szczęście komfortowa, jeśli pominąć burczenie w brzuchu Lady Sis. Przeżycia nie pozwalały jej zjeść dużo na śniadanie, a potem, no cóż banan nie był wystarczającym posiłkiem dla jej siedmiu żołądków... Była mile zaskoczona szybkim i bezbłędnym dotarciem do albergue, nie wynikało to z przypadkowego łutu szczęścia, ale z dobrego przygotowania Lorda, który uprzednio zasięgnął potrzebnych informacji jak tam dotrzeć. Wiedza połączona z jego dobrą orientacją w terenie (oraz duchową pomocą św. Antoniego - cichym i nadzwyczaj wiernym towarzyszem Lady Sis) doprowadziły ich prosto do bramy.


Albergue w Aviles powitał ich tłumem gości... Jakaś wycieczka zatrzymała się tu na nocleg. Zatem pierwsze schody... Czy będą mieli gdzie spać? To pytanie zburzyło spokój serca Lorda. Z pomocą przyszła wrodzona dobroć i łagodność Lady - stary hospitalero nie miał serca by odmówić im noclegu. Na korytarzu pojawiły się dodatkowe materace i już można było rozkładać śpiwór i ze spokojem myśleć o nadchodzącej nocy. A skoro kwesta noclegu została załatwiona pozytywnie, to teraz kolejne zadanie: trzeba by napełnić żołądki, które zaczęły już dawać o sobie znać charakterystycznym ssaniem. Wyruszyli zatem na poszukiwanie jakiegoś miłego miejsca, w którym mogliby zjeść kolacje. Nie było to łatwe z kilku powodów. Po pierwsze pora była jeszcze wczesna - jak na hiszpańskie zwyczaje, po drugie nie znali miasta, a wiec poruszali się po omacku, kierując się jedynie intuicją, wreszcie po trzecie, gust Lorda nie pozwolił mu wejść do pierwszej lepszej oberży, by ze spoconym tłumem napchać się jakąś pizzą... Nie znalazłszy niczego odpowiedniego zrobili zakupy w sklepie i wróciwszy do albergue napoczęli własne zapasy, w które ich zaopatrzył na drogę Joxe. Posilając się obserwowali Pielgrzymów. Przy sąsiednim stoliku starsza kobieta rozmawiała z mężczyzna po niemiecku, jakiś młody Cowboy rodem z USA rozkładał na asfalcie namiot a sympatyczna Koreanka częstowała wszystkich owocami. Chwilę później dosiadła się do nich żona hospitalero i - w oczekiwaniu na męża - rozpoczęła po hiszpańsku swoją opowieść o rodzinnych dziejach. Sporo wrażeń - jak na jeden wieczór...
Popijając czerwony napój z okolic Rioja przeglądnęli jeszcze plan drogi na następny dzień i postanowili położyć się wcześniej spać, gdyż pobudkę zaplanowali na 3:30. Nie było im jednak dane szybko zasnąć. Ledwo Lord zmrużył oczy, do refugio wróciła wycieczka... Hałasowali jeszcze długo...

W Aviles nastąpiła eksplozja z powodu...poszukiwania gospody, w którym mogliby coś zjeść. Cokolwiek...a potem udać się na spoczynek. Jednak gusta Lorda nie pozwoliły na zadowolenie się przysłowiowymi strąkami. To miało być coś ekstra, na dobry początek. Bo potem nie wiadomo...bo być może na następny ciepły posiłek trzeba im będzie długo czekać... cóż, trzeba przyznać, że tu się rozminęli, zresztą, jak się miało okazać nie po raz ostatni w tym względzie. Ale od czego jest cudowna nić zwana dialogiem i kompromisem. Ostatecznie zjedli suche bułki. Jednak wybuch Sis z tak prozaicznego powodu, uświadomił jej strach przed tym, co ich czekało; niewyartykułowane, a przecież obecne pytanie: czy i jak poradzi sobie z trudem? Owa eksplozja, mimo, że było jej z tego powodu dość głupio, pozwoliła jej jednocześnie nabrać dystansu. Zaczęła się niełatwa lekcja poznawania siebie, swoich reakcji i...wzajemnego radzenia sobie z tym...


Albergue w Aviles opuścili o 4:00. Poranek był cichy i ciepły. Szybko odnaleźli szlak. Początek dnia, zwłaszcza o tak wczesnej porze, nie należał do ulubionych pór dnia Lorda. W milczeniu pokonywał pierwsze kilometry wyznaczając rytm wędrowania kolejnymi paciorkami różańca. Po dwóch godzinach niebo zaczynało nabierać kolorów, dzień budził się do życia. Zatrzymali się na pierwszy postój tego dnia. Obok drogi była mała polanka, tam właśnie postanowili odpocząć. I od razu docenili małe i lekkie podkładki, które zabrali ze sobą - trawa oczywiście była pokryta rosą, przyjemnie było usiąść na czymś suchym :) Odmówili wspólnie Jutrznię, coś zjedli i ruszyli dalej w drogę. Żółte muszelki wiodły ich teraz malowniczą ścieżką, raz przechodzili przez wioski, innym razem maszerowali lasem. Tematy do rozmowy zaczęły się rodzić spontanicznie, co oznaczało, że poranny stan odrętwienia (medytacji?) minął bezpowrotnie a szare komórki odzyskały swą - tak lubianą przez oboje - elastyczność i błyskotliwość.
Zaczynało się robić coraz cieplej, powoli też narastało zmęczenie. Około południa zatrzymali się nad leśnym strumykiem by uczestniczyć w Eucharystii. Pokrzepiwszy ciała lekko już czerstwymi bułkami z szynką, które zakupili wczoraj w Aviles, ruszyli dalej w drogę. Przez jakiś czas podążali asfaltem podziwiając drogową infrastrukturę Asturii.


Upał zaczął się im dawać we znaki a kilometry ubywały bardzo powoli. Na kolejny postój po dwóch godzinach marszu zatrzymali się w małej, przydrożnej oberży. Pokrzepiwszy się kolejną porcją kofeiny zawartą w filiżance kawy ruszyli dalej. Jak do tej pory nie spotkali na drodze żadnego innego Pielgrzyma - wydało się im to nieco dziwne. Lord próbował tłumaczyć ten fakt ich wczesnoporanną pobudką i szybkim tempem marszu. Niemniej budziło to ich zdziwienie. Wreszcie na horyzoncie pokazała się tablica z nazwą miejscowości, do której tego dnia zamierzali dotrzeć. Jeszcze tylko znaleźć albergue i dzisiejszy plan będzie zrealizowany w całej pełni - przemknęło przez myśli Lorda MacKosa.



Dzień pierwszy na szlaku był wyjątkowy z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że był pierwszy - wstępne wypracowanie schematu dnia z uwzględnieniem potrzeb obojga (takich jak czas na cichą poranną refleksję oraz bardziej przyziemne jak chociażby jedzenie i kawa ). Tempo było zawrotne, początkowo dlatego, że bez bagażu zmęczenia, potem kiedy kilometry się wydłużały podtrzymywane nadzieją, że jednak za chwilę dotrą do celu!
Kiedy już tam w końcu dotarli, spotkali Pielgrzymów, niektórych mieli jeszcze spotkać na szlaku, innych spotkali tylko ten jeden raz... Spotkania nawet jeśli są jednorazowe, potrafią czasem na długo zagościć w pamięci. Czyjś uśmiech, ciepłe spojrzenie, zaskakujący gest...

Buen Camino!



odległość dzienna: 42 km
czas drogi: 12 godzin (w tym 9 godzin marszu)
Albergue w Soto de Luina: jedna duża sala, dwie małe łazienki, brak kuchni, ławki na zewnątrz (pod warunkiem, że wieczór jest wystarczająco ciepły, by posiedzieć), wszelkie formalności załatwia się w Barze w centrum miejscowości.

czwartek, 20 października 2011

U Basków

Zatrzymali się w Krainie Basków, w uroczym, górzystym miasteczku Eibar. Mieszkał tu znajomy Bask, Joxe. Lady Sis poznała go kilka lat temu w Anglii, kiedy pobierał lekcje angielskiego u swoich dalekich krewnych, nieopodal Manchester. Żadne z nich wtenczas nie przypuszczało, że w nieodległej przyszłości nadarzy się okazja do re-wizyty i naocznego przekonania się o pięknie tego kraju.
Joxe podjął ich po królewsku, wyjechał po nich do portu, zaś podczas podróży raczył ich wiadomościami o swojej ukochanej ojczyźnie. Był skarbnicą wiedzy.
Eibar przywitało ich deszczem, chłodem i mgłą, która niemalże całkowicie pokrywała okalające miasto góry. Zamieszkali w ogromnym domu na wzgórzu. Od progu powitała ich gościnność – wszechobecna gospodyni tego domu. A może zamieszkuje ona cały kraj? O tym mieli się przekonać w przyszłości… Dom wypełnił się gwarem rozmów i zapachem czekających już potraw.


Kolejny dzień. Wizyta w San Sebastian. Poznawanie architektury, wdychanie klimatu tegoż miasteczka obficie okraszane opowiadaniem Joxe. Powrót do Eibar i spotkanie z braćmi Joxe; rozmowy, którym nie przeszkadzała bariera językowa; stół uginający się od tradycyjnych potraw Basków (entuzjastycznie zresztą kosztowane przez Lorda i Lady Sis). Potem jeszcze wyprawa do Bilbao. Wybrali się tam po zaplanowanej przez Joxe sjeście. Czyż mogło być inaczej? Zatem sjesta i w drogę! Wciąż w deszczu…witaj słoneczna Hiszpanio!

Bilbao urzekło Lorda MacKosa. Nowoczesne budownictwo, gospodarność Basków wyczuwało się na każdym kroku. Miasto położone pomiędzy wzgórzami…tam też zobaczyli pierwszą muszelkę wyznaczającą szlak Camino. Wykupili także credencial – dowód tożsamości pielgrzyma i przepustkę do albergów. Zatem zaczęło się… przygotowania naprawdę dobiegły końca. Rozpoczęła się Droga. Mieszane uczucia ogarnęły Lady Sis…to już jutro…





Pobyt w Eibar był cudowny. Niesamowita gościnność Basków to ich wizytówka... Pięknie położony klasztor, urocza okolica, góry - tak bliskie sercu - to wszystko zrobiło na Lordzie duże wrażenie. Najpierw język... Hiszpański? Trzeba wreszcie sprawdzić ile zostało w głowie po tych kilku lekcjach... Jak zwykle w takich sytuacjach z pomocą przyszły także... ręce :) bo czego nie powie język giętki, to pokażą rączki. I okazało się, że dosyć szybko można zawiązać nić porozumienia ponad barierami, posługując się ograniczoną ilością słów. Ale hiszpański to nie wszystko... Przecież w Kraju Basków używa się języka Basków. A baskijski to język niepodobny do żadnego innego języka europejskiego. Do hiszpańskiego ma się tak, jak..... dzień do nocy :) I tak oto pod jednym dachem powstała swoista Wieża Babel i dzień Pięćdziesiątnicy w jednym. Różne języki, różne kultury, różne doświadczenia ale jedna wielka otwartość i serdeczność.

San Sebastian było pokryte chmurami, temperatura powietrza wydawała się być jednak całkiem przyjemną. Kilka ciekawych miejsc, oryginalna architektura, interesujące świątynie, wreszcie plaża La Concha, ładna zatoka, a wkoło góry tu i ówdzie wynurzające się z otulającej je mgły. Spacer starymi uliczkami w poszukiwaniu cudownego czarnego napoju... I wreszcie jest... a zatem: dos cafés, un café con leche, un solo... tak, to bardzo użyteczny zwrot, który odtąd będzie im towarzyszył przez kolejne dni aż dotrą do celu pielgrzymki. Dla Sis kawa z mlekiem, dla Lorda czarna ale słodka.


A potem Bilbao - Lord bardzo pragnął odwiedzić to miasto. Dużo o nim czytał, dużo słyszał. Ale rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania. Bilbao jest powalające...


Nowoczesność doskonale wkomponowana w jego historię, przeplatające się style połączone harmonijnie w jedną niepowtarzalną całość... Tu i ówdzie dostrzegali ludzi z plecakami do których były doczepione muszle... A więc to są Pątnicy, to właśnie tak wyglądają Ci, których celem jest Grób Apostoła oddalony stąd o jakieś 670 km.
Buen Camino!

wtorek, 18 października 2011

W drodze do Hiszpanii

Wielkanoc Anno Domini 1359 wypadła bardzo późno, dopiero w drugiej połowie kwietnia. Kiedy wiosenne słońce ogrzało już dostatecznie swymi promieniami ziemie, wyruszyli w drogę. Do Santiago de Compostela postanowili dotrzeć szlakiem Angielskim, zwanym Ruta de la Costa,czy też Camino del Norte, który prowadzi brzegiem Oceanu Atlantyckiego (od granicy z Francją w Irun). Oprócz pięknych nadmorskich widoków, których urodę mieli wkrótce podziwiać na własne oczy, szlak ten stwarzał możliwość skorzystania z kąpieli w Atlantyku, a także odwiedzenia ciekawych miejsc (San Sebastian, Bilbao, Santander, Gijon). Wszyscy pielgrzymi, z którymi rozmawiali przygotowując się do Camino, zgodnie podkreślali, że słońce jest tu mniej dotkliwe, ponieważ liczne lasy zapewniają cień, a chłodny powiew od morza łagodzi klimat. Oczywiście pewną przeszkodą - a może wyzwaniem? - była świadomość, że szlak ów wiedzie górskimi okolicami, a co za tym idzie jego stopień trudności jest zdecydowanie większy niż innych bardziej 'płaskich' szlaków, takich jak Camino Frances, Camino Primitivo, czy Camino de la Plata.


Przez Anglię przemieszczali się dosyć szybko i wygodnie. Zatrzymywali się w posiadłościach zaprzyjaźnionych rodów korzystając z gościnności przyjaciół i znajomych. Kiedy dotarli już do Potrsmouth musieli czas jakiś odczekać zanim zostali zaokrętowani na statek, którego kapitanem był dobry znajomy Lorda i towarzysz niejednej z jego wypraw, Ed Nelson-Yaneekov. Dwumasztowy bryg Hu Kers z niewielką załogą udawał się właśnie z towarem do Bilbao. Z wielką więc radością Kapitan Ed powitał na pokładzie starego znajomego a przy tym doświadczonego żeglarza Lorda MacKos i jego Towarzyszkę Lady Sis. Jest taki stary marynarski przesąd, mówiący, że kobieta na statku równa się nieszczęście. Zatem, aby uniknąć buntu załogi Lady Sis na czas morskiej podróży przebrała się w męskie szaty przemieniając się w ten sposób - na krótko, co prawda - w uroczego młodzieńca....


Niestety nie uchroniło to załogi przed gwałtownym aczkolwiek krótkotrwałym sztormem, który dopadł ich gdzieś na Biskajach. I tylko dzięki doświadczeniu Kapitana Eda udało się im wyjść z tej opresji cało i w jednym kawałku - mam tu na myśli oczywiście dzielny bryg. Zboczyli przez to nieco z kursu, ale w ten sposób ocalili własne życie oraz ładunek. Z tej to właśnie przyczyny rejs do Bilbao wydłużył się im znacznie ponad to, co pierwotnie planowali. Bilbao przywitało ich deszczem... to tak - na dobry początek Camino...


piątek, 14 października 2011

DOJRZEWANIE...

Od jakiegoś już czasu towarzyszyła jej myśl, że w DROGĘ nie można wybrać się z kimś przypadkowym. Nie, jeśli ma być doświadczeniem głębokim, a takim chciała, żeby było. Nie chciała wędrować jako turysta, chciała być pielgrzymem. Powoli więc oddalała od siebie możliwość wędrowania ze znajomym Hiszpanem, który kilka miesięcy wcześniej zaproponował bycie jej przewodnikiem. Potrzebowała TOWARZYSZA, by wspólnie iść, modlić się, dzielić refleksją… cóż, kogoś, kto zniesie jej ciężkie, gradowe poranki; słabości i kryzysy, których pewnie nie da się uniknąć. Ale i tym razem nie podjęła gorączkowego poszukiwania, zresztą wciąż były to jedynie odległe plany. Po prostu, kiedyś…gdy przyjdzie odpowiedni czas…
Ten czas nadszedł niespodziewanie szybko! Spotkanie, rozmowa i…DECYZJA! Czy to możliwe, że rok 1359 okaże się właśnie rokiem CAMINO????
Znali się dość długo, więc propozycję wspólnej wędrówki przyjęła z otwartością, choć nie byłaby sobą, gdyby nie towarzyszył temu lekki dystans. Teraz wszystko potoczyło się bardzo szybko. Mimo, że na przygotowanie mieli prawie cały rok (ok 330 dni?), trzeba było ustalić trasę, zasięgnąć informacji, sporządzić listę potrzebnych rzeczy, wzmocnić kondycję…tak, DROGA zaczęła się realizować.
Do przygotowań dołączyli jeszcze jeden aspekt: modlitwę pielgrzyma. By nic nie było wydarzeniem losowym, ale Bożym prowadzeniem.


Boże mego życia, stwórz we mnie serce pielgrzymie. Jest we mnie taka cząstka, która mnie wstrzymuje od drogi. Nie pozwól mi zakorzenić się za bardzo ani przyzwyczaić do codziennej krzątaniny i zabezpieczeń, abym nie puścił mimo uszu Twego wezwania do wzrostu i wiary. Gromadzę swój majątek, trzymam się kurczowo darów, ukrywam swe talenty i szczęście. Wyciągam coś z nich na zewnątrz tylko wtedy, gdy wiem, że nic mi nie grozi, nikt mnie nie skrzywdzi i niczego nie stracę. Zapal we mnie ogień miłości do Ciebie i ludzi ,abym czcił bez ustanku piękno życia, nawet gdy trzeba cierpieć. Udziel mi łaski widzenia Twej chwały i marzeń o wspaniałościach, abym zawsze żył Twą chwałą i nie poddał się przeciwnościom. Boże wyjścia i drogi zmiany , której mi trzeba na zewnętrznych i wewnętrznych drogach. Ożyw we mnie świadomość Twej wiernej obecności i błogosław me pielgrzymie serce. Amen.

piątek, 7 października 2011

Chester

Przyroda szybko budziła się do życia, muskana delikatnymi, ciepłymi promykami słonecznymi. Lord MacKos przebywał już od kilku tygodni w Opactwie biorąc czynny udział - oczywiście wg jego możliwości - w uroczystościach wielkopostnych a potem w Triduum Paschalnym. Piękne śpiewy gregoriańskie mnichów radowały jego serce, wlewając w nie pokój i harmonię.
Zgodnie z oczekiwaniami pobyt w klasztorze stał się dla Lorda prawdziwą kopalnią wiedzy. Wertując mądre inkunabuły w klasztornej bibliotece w jego ręce wpadło dzieło jeden z najbardziej cenionych podówczas filozofów żydowskich Mosze Majmonidesa pod tytułem „Przewodnik błądzących”. Czytając tę rozprawę szczególną uwagę Lorda przykuł następujący fragment: „Jeśli jakiś człowiek zgubi w domu selę albo perłę, może ją znaleźć, zapalając świecę wartą jedynie jednego issara” (sela jest monetą o dużej wartości, issar najmniejszej). Mosze pouczał, by uczniów wprowadzać w tajemnice Tory przez skromne porównania. Drogocenna tajemnica prawdy jest w tym porównaniu kosztowną perłą lub cenną selą, natomiast issar to skromne słowa lub rzeczy, którymi posługuje się mędrzec.
Tak też się stało. Wiedza o Camino przyszła skromnie i pokornie. W Opactwie rzeczywiście było kilku Braci, którzy odbyli pielgrzymkę do Grobu Apostoła. Jeden z nich, młody mnich Martin, szczególnie upodobał sobie długie spacery wewnątrz wirydarza podczas których prowadził niekończące się rozmowy z Lordem, dzieląc się obficie wiedzą i doświadczeniem zdobytymi w czasie swej Pielgrzymki. Chętnie służył też praktycznymi radami jak należy się do Camino przygotować i co zabrać ze sobą.
Po Wielkanocy ruszył Lord w drogę powrotną do swej warowni, wciąż poszukując Współtowarzysza z którym mógłby wybrać się w pielgrzymkę do Grobu Apostoła. Po kilku dniach podróży postanowił zatrzymać się w okolicach Lancaster w posiadłości swoich przyjaciół nad zatoką Morecambe.


piątek, 9 września 2011

O losie ziarna, które natrafiło na serce Lady Sis, czyli gdzie się zaczyna Camino?

Nie pamiętała kiedy pierwszy raz usłyszała o szlaku św. Jakuba, prawdopodobnie od znajomych, którzy zdecydowali się wyruszyć. Potem była sąsiadka, której pomagała zaopatrzyc się w potrzebne rzeczy. Wiedza wzrastała niczym ziarno niespodzianie przyniesione z wiatrem, a które wpadłszy w ziemię zaczyna kiełkować. Wówczas, u początków, było to współodczuwanie z innymi, samo CAMINO wydawało się jej odległe i wręcz nieosiągalne. Właściwie, nawet nie rozważała takiej możliwości.
Kiedy to się zmieniło? Tego również nie mogła sobie przypomnieć, a jednak ziarno już zaczęło realizować swoje powołanie do życia, najpierw ukryte w ziemi, potem nieśmiało przedzierając się na zewnątrz – pierwsza myśl, że może by tak…kiedyś…z kimś… Zaczęła o tym mówić i – zaskakująco dla niej samej – otrzymała niezobowiązujące zaproszenie do pielgrzymowania do Santiago. Kolejny etap wzrostu…
Miała 35 lat, jest status społeczny był ustabilizowany, jeśli tak to można określić. Lubiła wędrówki, miała już za sobą doświadczenie pielgrzymek, które w jej czasie były jeśli nie popularne, to przynajmniej spotykane. Trud i wysiłek nie były jej obce, co więcej pokonywanie słabości i podejmowany trud uczył jej wiele o niej samej. Było to źródło, z którego mogła później czerpać w ciągu roku, źródło jakiejś wewnętrznej siły do pokonywania (albo przynajmniej cierpliwego znoszenia), tego co trudne, co nieuchronnie niesie życie… Czego szukała? Jakie były jej oczekiwania? Chciała doświadczyć DROGI i tego, co miałaby ona przynieść. Bez zbędnych przewidywań, wyobrażeń - poprostu przyjąć to, co Droga zechce ofiarować…
Teraz pozostawało czekać… Mimo, że z natury nie była ani wyjątkowo cierpliwa ani nie uchodziła za osobę bierną w działaniu, nie lubiła wymuszać tego rodzaju wydarzeń. Życie uczyło ją ufności w przyjmowaniu tego, co daje Opatrzność. Także tym razem lekcja miała okazać się udaną…

Był w średniowieczu zwyczaj, że każdy szanujący się rycerz powinien był odbyć pielgrzymkę do Grobu świętego Jakuba w Compostela.
Lord MacKos, mężczyzna w sile wieku, z wyglądu wydawał się być znacznie młodszym niż był w rzeczywistości. W młodości wiele podróżował poszukując wiedzy, mądrości no i przygód różnorakich, poznając w ten sposób świat i ludzi. Jego otwarta na nowe doświadczenia natura powodowała, że łatwo nawiązywał kontakty z innymi. Wiele razy słyszał już o rycerzach-pątnikach, niektórych z nich miał okazję poznać osobiście. Słuchał z zapartym tchem ich opowieści o Drodze, wciąż zastanawiając się, kiedy on sam zdecyduje się wyruszyć. Intuicja podpowiadała mu, że to doświadczenie będzie miało dla niego spore znaczenie, że pozwoli mu odkryć w swoim wnętrzu pokłady i obszary, których istnienia jeszcze nie był świadomy.
Rozpoczął zatem przygotowania do Pielgrzymki. Kondycyjnie nie było tak źle, chodziło mu raczej o przygotowanie duchowe, wyciszenie się i nastrojenie na odbiór tego, co takie ulotne i delikatne. Długimi zimowymi wieczorami wertował mądre inkunabuły z domowej, całkiem sporej biblioteki, poszukując informacji o tym niezwykłym miejscu, o kraju i ludziach go zamieszkujących. Wciąż jednak czuł pewien niedosyt wiedzy a co najważniejsze - nie znalazł dotąd odpowiedniego współtowarzysza, z którym chciał dotrzeć do Grobu Apostoła. Nemo iudex idoneus in propria causa - mówi stara łacińska mądrość. Pielgrzymowanie zatem ma sens dopiero wówczas, gdy jest obok ktoś, kto umie zwrócić twoją uwagę na to, czego samemu nie jesteś w stanie zauważyć.
Gdy tylko zima na Północy nieco odpuściła wyruszył ze swej warowni, zabierając sprzed domu kamień. Obyczaj nakazywał zabrać ów symbol własnych słabości i grzechów aby zanieść go na koniec świata - do celu Wędrówki i tam pozostawić wróciwszy do domu jako Nowy Człowiek, przemieniony Drogą i Spotkaniem. W pierwszym etapie postanowił dotrzeć do Chester. Mnisi benedyktyńscy, gospodarze tamtejszego Opactwa posiadali rozległą wiedzę o świecie a z pewnością niejeden z nich sam do Jakubowego Grobu pielgrzymował. Tam zatem Lord postanowił poszukać rad na dalszą wędrówkę.

środa, 7 września 2011

co jest najważniejsze na Camino?


Odpowiedź jest banalnie prosta...
Podczas wędrówki najważniejsza jest DROGA... A drogi bywają różne... jedne są asfaltowe, inne polne, są też górskie, kamieniste, te wiodące lasem, czasem brzegiem morza ale najważniejszą jest ta, która wiedzie do własnego wnętrza...

*  *  *

Idź pielgrzymie, idź druhu, wędrowniku Boży. Święty Jakub Apostoł wzywa cię zza horyzontu, ostatniego horyzontu, jaki znają ludzie. Podążaj na brzeg morza, będący również krańcem ziemi. Ponoć słońce tam, co dzień umiera i tobie trzeba wpierw umrzeć, zanim się odrodzisz. To najpiękniejsza droga świata.
Jednakże, pielgrzymie pełny nadziei, co poszukujesz wieczności, pomnij, że gdyby nie twoje poranione nogi, twoje chropawe piosenki, twój śmiech i przestrach, gdyby nie twoje uderzenia kijem po płotach, twoje wieczorne baśnie, najpiękniejsza z dróg świata byłaby tylko nędzną drogą, bruzdą na ziemi, garścią trawy, kamyków, cierni i błota. Gdyby nie ty, najpiękniejsza z dróg świata byłaby martwą drogą, szlakiem jałowym.
Nie cel bowiem drogę obdarza treścią, ale wędrowiec.
Wędrówka będzie długa, na pewno ciężka. Lecz nie przystawaj. Wspomnij świętego Augustyna: „W dniu, kiedy sobie powiesz: wystarczy, w tym dniu jużeś umarły”. Nie przystawaj już, pielgrzymie, druhu, wędrowniku Boży. Teraz kiedyś zburzył mur, który cię w tobie więził, wolno ci podążać na kraniec świata, a jeśli Bóg i święty Jakub zezwolą, siebie przezwyciężysz.
(I my pojdziemy na kraniec świata)

wtorek, 6 września 2011

The Beatitudes of The Pilgrim


1. Blessed you are, pilgrim, if you find that the camino opens your eyes to the unseen.

2. Blessed you are, pilgrim, if what concerns you most is not arriving, but arriving with the others.

3. Blessed you are, pilgrim, when you contemplate the sights of the camino and find them full of names and of new dawns.

4. Blessed you are, pilgrim, because you have discovered that the true camino begins at its end.

5. Blessed you are, pilgrim, if your backpack empties of things as your heart doesn't know where to fit so many emotions.

6. Blessed you are, pilgrim, if you discover that a step backwards to help another is more valuable than one hundred forward without awareness of those at your sides.

7. Blessed you are, pilgrim, when you have no words to give thanks for all the wonders in every nook of the camino.

8. Blessed you are, pilgrim, if you search the truth and make of your camino a life and of your life a camino, after Him who is the Way, the Life, and the Truth.

9. Blessed you are, pilgrim, if in the camino you meet yourself and make yourself a gift of time without hurry so that you may not neglect the image of your heart.

10. Blessed you are, pilgrim, if you find that the camino is rich with silence, and the silence is rich with prayers, and the prayers are encounters with the Father that awaits you.