sobota, 3 grudnia 2011

31 lipca, Pinera - Tapia de Casariego



Dwa dni wcześniej Lady Sis stwierdziła, że jednak wygodniej będzie Jej pielgrzymować w lekkich trekingowych sandałach. Jednym z powodów tej decyzji był fakt, że na Jej stopach bezczelnie wyrosły sobie, nie zważając na majestat Właścicielki bąbelki, dostarczające pewnie nieprzyjemnych odczuć w trakcie marszu. Zatem Jej górskie buty powędrowały w odstawkę. Wówczas po krótkiej dyskusji (dwa typy dominujące zawsze tak mają) zostały dotroczone do plecaka Lorda, co wydawało się być decyzją słuszną ze wszech miar i bardzo sensowną. Tego ranka jednak, kiedy Lord pakował swój plecak zauważył jakiś brak. Jak już sami dobrze wiecie, poranki nie są ulubioną porą dnia Lorda, zatem dopiero po jakimś czasie zorientował się, że jakieś "krasnoludki" przewiązały nocą (???) buty do plecaka Lady... Poruszony owym odkryciem wydał donośny okrzyk, wstrzymał krok i przeszedł do zdecydowanego działania. Kiedy po chwili ruszyli dalej, buty Lady Sis - związanie jednym z węzłów żeglarskich - znów zdobiły plecak Lorda.


Trasa tego dnia była monotonna i lekko uciążliwa. Poruszali się głównym traktem, pokrytym asfaltem przywołującym im na pamięć inna pielgrzymkę, w której lata temu dane im było kilkakrotnie uczestniczyć. Wspomnienie porannej kawy wydawało się już być bardzo odległe, a narastający upał wraz ze wzrostem natężenia ruchu drogowego sprawiały, że wędrówka zaczynała dawać się we znaki. Na szczęście miasteczko, w którym mieli tego dnia nocować było już blisko. Skręciwszy z głównego szlaku, weszli w las. Ścieżka wijąc się leniwie doprowadziła ich nad morze. Szukając drogi do miasta weszli w spore pole kukurydzy i brnąc wśród kukurydzianych kolb, dzięki determinacji Lorda, dotarli do polnej drogi, która zaprowadziła ich wprost do albergue w Tapii.


Po krótkiej sjeście i doprowadzeniu się do względnego niedzielnego porządku (odświętne ubranie Sis i świeżo uprane szaty Lorda) opaleni, pachnący i wypoczęci ruszyli do miasta na poszukiwanie jakiegoś otwartego kościoła oraz portowej tawerny, w której mogliby godną biesiadą uczcić Dzień Pański oraz pobyt w tym klimatycznym rybackim miasteczku. Wieczorny spacer nadmorską promenadą dopełnił całości dnia a frutti di mare z białym winem nigdzie dotąd nie smakowało lepiej.

To był cudowny dzień! Po pierwsze, bo to niedziela, więc czas świętowania i rozmyślania o owym poranku, kiedy Magdalena pobiegła przed świtem do pustego, jak się okazało, grobu. Po drugie, bo pogoda nad wyraz dopisała, co jak wiemy nie było aż tak bardzo naturalne na terenie, po którym zmierzali. Po trzecie utwardzona droga wydawała się przyjemną odmianą. Najlepsze jednak wciąż było przed nimi. Odkąd Sis wyczytała w przewodnikach, że albergue w Tapii jest jednym z najbardziej urokliwym miejsc na szlaku północnym, marzyła żeby tam właśnie się zatrzymać. Zanim jednak dotarli do tego rzeczywiście niesamowitego miejsca czekała ich pewna próba... Otóż byli już prawie na miejscu, kiedy wybrali niewłaściwą drogę (Sis powiedziałaby: pobłądziliśmy, ale ze względu na lorda MacKos, nazwijmy to po prostu niewłaściwą drogą). Nadrobili więc nieco kilometrów, co nie było aż tak bardzo złe, bo przed nimi ukazał się ocean, w całej swej okazałości, którego majestat można dostrzec i docenić w słoneczne południe. Nie spodziewali się raczej, że nadchodzi... burza?...niebo było bezchmurne, a jednak...dlaczego mężczyznom tak trudno zawrócić kiedy pomylą drogę? Mimo delikatnej sugestii Sis, Lord parł naprzód, początkowo wydeptaną ścieżką, ale potem przez jeżyny, jeżyny....Cóż, zaoszczędziliby sobie żmudnej i zupełnie niepotrzebnej drogi gdyby zawrócili, niestety pogrążali się w coraz wyższych jeżynach a potem kukurydzy. Sis z wolna traciła cierpliwość. Łatwiej być wspaniałomyślnie wyrozumiałym, kiedy nic cię to nie kosztuje,natomiast kiedy słońce leje swój żar, nogi przypominają, że swoje już przeszły, a na dodatek czujesz, że główną (jeśli nie jedyną) przyczyną jest osławione męskie ego, nie jest to takie proste. Święty Antoni miał co robić! Chciała jak najszybciej wyjść z tych krzaków, zakończyć tę bezsensowną wędrówkę i dotrzeć do celu dnia! W końcu się udało. Potem, tylko chwila i znaleźli się przy albergue. 




Zaczęła się bajka! Przytulny domek nad samym oceanem, słoneczko, a co najważniejsze - wolne miejsca do przenocowania! Po zasłużonej kąpieli, postanowiła nacieszyć się promieniami, które chętnie pozostawiły swój ślad na jej twarzy, a potem...cóż...potem był spokojny spacer uliczkami miasteczka, wdychanie klimatu tego urzekającego miejsca no i kolacja podczas której po raz pierwszy spróbowała ośmiornicy. Takie dni są potrzebne na szlaku...

Buen Camino!



odległość dzienna: 25 km

czas drogi: 7 godzin (w tym 5 godzin marszu)

Albergue w Tapia bardzo ładny, położony nad samym morzem, jedynym minusem jest bark kuchni, za to w miasteczku jest sporo dobrych barów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz