piątek, 15 czerwca 2012

4 sierpnia, Vilalba - Baamonde


Dzień wstawał piękny. Powoli opuszczali miasto, podziwiając raz jeszcze jego architekturę w promieniach budzącego się słońca. Pustymi ulicami poruszali się tylko ludzie z muszlami doczepnymi do plecaków. Pozdrawiali się radośnie dodając sobie ochoty na kolejne kilometry Drogi.

kryzys dnia ósmego 

Pielgrzymowanie przez dłuższy czas wiąże się ze znoszeniem bólu, tak fizycznego, jak psychicznego. Nawet najzdrowszy człek odczuje bolesne skutki długiego marszu, zwłaszcza gdy przez kilka, kilkanaście dni niesie kilkunastokilowy bagaż w bardzo zróżnicowanym terenie i przy zmiennej aurze. Prócz nóg, bolą ramiona, plecy i głowa, mięśnie, stawy i spalona skóra, a nierzadko również organy wewnętrzne, z żołądkiem na czele. Jeśli dołożyć do tego perypetie związane ze zdobyciem noclegu, okolicznościowe rozdrażnienie lub rosnące w miarę upływu czasu znużenie, to tworzy się nam mini poligon codzienności z jego odwieczną walką o byt i z pytaniami o sens. Sęk w tym, że współcześni ludzie mają spory problem z tolerancją tego oczywistego i zdrowego zjawiska, jakim jest ból. Od czego mamy farmację nowej generacji?! – mówią. I mają rację, bo dziś już na wszystko można znaleźć odpowiednie lekarstwo. No, prawie na wszystko, z wyjątkiem braku zdrowego rozsądku. Dlatego wieczorami w salach, gdzie nocują pielgrzymi zawsze unosi się intensywny zapach przeciwbólowych i przeciwzapalnych maści, a kosze na śmieci pełne są pustych opakowań po najróżniejszych “prochach” i nowoczesnych przylepcach na odciski (o polskim “szyciu” bąbli nikt tam nie słyszał). Przy wsparciu medycyny można jednak iść dalej i szybciej, ale tylko do czasu. Ciuciubabka z bólem tworzy swoiste zamknięte koło, którego pouczającą lekcję otrzymał jeden z poznanych na trasie Szkotów: z powodu nadużywania środków przeciwbólowych przeszedł poważne zatrucie żołądkowe. Lekarstwo spowodowało chorobę.


Czekała na ten dzień! Nie. Z natury nie było mściwą ani też pamiętliwą, ale doświadczenie jej dnia kryzysu i poczucia niezrozumienia przez Towarzysza, który nakazywał jej iść jeszcze dalej i dalej, aż nie znajdą odpowiedniego miejsca...nie czuła tam empatii!!!! To poczucie, zrodziło wówczas w głowie Sis myśl - poczekaj, na swój dzień kryzysu... Zrozumiesz...
I oto nadszedł! Dłuuuugi odpoczynek (na który oczywiście wspaniałomyślnie się zgodziła), by potem za ok 20 min. następny! Cudownie być wyrozumiałym w takich okolicznościach! Sis (wstyd przyznać), czuła się lepszą, myśląc: Ty nie potrafiłeś mnie zrozumieć, kiedy było mi ciężko. ja natomiast potrafię być wyrozumiałą...potrzebujesz odpoczynku? Bardzo proszę. poczekam, podam witaminy... tak...to nie było bezinteresowne...
Potem, w końcu (!),  dotarcie do albergue. Było z klimatem, można by rzec. W drewnie,piętrowe, z miejscem gdzie można było usiąść, pogawędzić...
Ponieważ Lord poszedł spać zaraz po dojściu na nocleg, Sis po odświeżeniu, wyruszyła na spacerek (taki był już zwyczaj, żeby nie zapomnieć jak się chodzi ;)). Było ciepło, sympatycznie. Zrodziła się nawet myśl o zakupach, ale szybko zastała odepchnięta, z racji...różnicy gustów. Nie chciała zgadywać co tym razem zechce zjeść jej Towarzysz (dopiero później nauczyła się dodawać do koszyka to, co jej odpowiadało).



Spotkali tam Rodaczki. Ten jedyny raz. Dziewczyny nie miały za wiele czasu, więc  prawdopodobnie, w kolejnych dniach, skorzystały  z dostępnych środków lokomocji. Zresztą tutaj też tak dotarły.Nie nawiązywali kontaktu. Natomiast dużą radością dla Sis było spotkanie hiszpańskiego małżeństwa, z którymi nocowali dwa dni temu na hali. Radośni i budzący sympatię. Mimo trudności w porozumiewaniu się. Tam też spotkali parę młodych (narzeczonych?) z którymi zawędrują do celu...



Buen Camino!

odległość dzienna: 22,5 km
czas drogi: 6 godzin (w tym 4,5 godzin marszu)

Albergue w Baamonde, duży i ładny, bardzo nam się podobał