piątek, 28 października 2011

28 lipca, Aviles - Soto de Luina

Opuściwszy gościnne progi Eibar udali się do miejsca, skąd planowali wyruszyć jako Pielgrzymi. Podróż do Aviles była dość długa, ale na szczęście komfortowa, jeśli pominąć burczenie w brzuchu Lady Sis. Przeżycia nie pozwalały jej zjeść dużo na śniadanie, a potem, no cóż banan nie był wystarczającym posiłkiem dla jej siedmiu żołądków... Była mile zaskoczona szybkim i bezbłędnym dotarciem do albergue, nie wynikało to z przypadkowego łutu szczęścia, ale z dobrego przygotowania Lorda, który uprzednio zasięgnął potrzebnych informacji jak tam dotrzeć. Wiedza połączona z jego dobrą orientacją w terenie (oraz duchową pomocą św. Antoniego - cichym i nadzwyczaj wiernym towarzyszem Lady Sis) doprowadziły ich prosto do bramy.


Albergue w Aviles powitał ich tłumem gości... Jakaś wycieczka zatrzymała się tu na nocleg. Zatem pierwsze schody... Czy będą mieli gdzie spać? To pytanie zburzyło spokój serca Lorda. Z pomocą przyszła wrodzona dobroć i łagodność Lady - stary hospitalero nie miał serca by odmówić im noclegu. Na korytarzu pojawiły się dodatkowe materace i już można było rozkładać śpiwór i ze spokojem myśleć o nadchodzącej nocy. A skoro kwesta noclegu została załatwiona pozytywnie, to teraz kolejne zadanie: trzeba by napełnić żołądki, które zaczęły już dawać o sobie znać charakterystycznym ssaniem. Wyruszyli zatem na poszukiwanie jakiegoś miłego miejsca, w którym mogliby zjeść kolacje. Nie było to łatwe z kilku powodów. Po pierwsze pora była jeszcze wczesna - jak na hiszpańskie zwyczaje, po drugie nie znali miasta, a wiec poruszali się po omacku, kierując się jedynie intuicją, wreszcie po trzecie, gust Lorda nie pozwolił mu wejść do pierwszej lepszej oberży, by ze spoconym tłumem napchać się jakąś pizzą... Nie znalazłszy niczego odpowiedniego zrobili zakupy w sklepie i wróciwszy do albergue napoczęli własne zapasy, w które ich zaopatrzył na drogę Joxe. Posilając się obserwowali Pielgrzymów. Przy sąsiednim stoliku starsza kobieta rozmawiała z mężczyzna po niemiecku, jakiś młody Cowboy rodem z USA rozkładał na asfalcie namiot a sympatyczna Koreanka częstowała wszystkich owocami. Chwilę później dosiadła się do nich żona hospitalero i - w oczekiwaniu na męża - rozpoczęła po hiszpańsku swoją opowieść o rodzinnych dziejach. Sporo wrażeń - jak na jeden wieczór...
Popijając czerwony napój z okolic Rioja przeglądnęli jeszcze plan drogi na następny dzień i postanowili położyć się wcześniej spać, gdyż pobudkę zaplanowali na 3:30. Nie było im jednak dane szybko zasnąć. Ledwo Lord zmrużył oczy, do refugio wróciła wycieczka... Hałasowali jeszcze długo...

W Aviles nastąpiła eksplozja z powodu...poszukiwania gospody, w którym mogliby coś zjeść. Cokolwiek...a potem udać się na spoczynek. Jednak gusta Lorda nie pozwoliły na zadowolenie się przysłowiowymi strąkami. To miało być coś ekstra, na dobry początek. Bo potem nie wiadomo...bo być może na następny ciepły posiłek trzeba im będzie długo czekać... cóż, trzeba przyznać, że tu się rozminęli, zresztą, jak się miało okazać nie po raz ostatni w tym względzie. Ale od czego jest cudowna nić zwana dialogiem i kompromisem. Ostatecznie zjedli suche bułki. Jednak wybuch Sis z tak prozaicznego powodu, uświadomił jej strach przed tym, co ich czekało; niewyartykułowane, a przecież obecne pytanie: czy i jak poradzi sobie z trudem? Owa eksplozja, mimo, że było jej z tego powodu dość głupio, pozwoliła jej jednocześnie nabrać dystansu. Zaczęła się niełatwa lekcja poznawania siebie, swoich reakcji i...wzajemnego radzenia sobie z tym...


Albergue w Aviles opuścili o 4:00. Poranek był cichy i ciepły. Szybko odnaleźli szlak. Początek dnia, zwłaszcza o tak wczesnej porze, nie należał do ulubionych pór dnia Lorda. W milczeniu pokonywał pierwsze kilometry wyznaczając rytm wędrowania kolejnymi paciorkami różańca. Po dwóch godzinach niebo zaczynało nabierać kolorów, dzień budził się do życia. Zatrzymali się na pierwszy postój tego dnia. Obok drogi była mała polanka, tam właśnie postanowili odpocząć. I od razu docenili małe i lekkie podkładki, które zabrali ze sobą - trawa oczywiście była pokryta rosą, przyjemnie było usiąść na czymś suchym :) Odmówili wspólnie Jutrznię, coś zjedli i ruszyli dalej w drogę. Żółte muszelki wiodły ich teraz malowniczą ścieżką, raz przechodzili przez wioski, innym razem maszerowali lasem. Tematy do rozmowy zaczęły się rodzić spontanicznie, co oznaczało, że poranny stan odrętwienia (medytacji?) minął bezpowrotnie a szare komórki odzyskały swą - tak lubianą przez oboje - elastyczność i błyskotliwość.
Zaczynało się robić coraz cieplej, powoli też narastało zmęczenie. Około południa zatrzymali się nad leśnym strumykiem by uczestniczyć w Eucharystii. Pokrzepiwszy ciała lekko już czerstwymi bułkami z szynką, które zakupili wczoraj w Aviles, ruszyli dalej w drogę. Przez jakiś czas podążali asfaltem podziwiając drogową infrastrukturę Asturii.


Upał zaczął się im dawać we znaki a kilometry ubywały bardzo powoli. Na kolejny postój po dwóch godzinach marszu zatrzymali się w małej, przydrożnej oberży. Pokrzepiwszy się kolejną porcją kofeiny zawartą w filiżance kawy ruszyli dalej. Jak do tej pory nie spotkali na drodze żadnego innego Pielgrzyma - wydało się im to nieco dziwne. Lord próbował tłumaczyć ten fakt ich wczesnoporanną pobudką i szybkim tempem marszu. Niemniej budziło to ich zdziwienie. Wreszcie na horyzoncie pokazała się tablica z nazwą miejscowości, do której tego dnia zamierzali dotrzeć. Jeszcze tylko znaleźć albergue i dzisiejszy plan będzie zrealizowany w całej pełni - przemknęło przez myśli Lorda MacKosa.



Dzień pierwszy na szlaku był wyjątkowy z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że był pierwszy - wstępne wypracowanie schematu dnia z uwzględnieniem potrzeb obojga (takich jak czas na cichą poranną refleksję oraz bardziej przyziemne jak chociażby jedzenie i kawa ). Tempo było zawrotne, początkowo dlatego, że bez bagażu zmęczenia, potem kiedy kilometry się wydłużały podtrzymywane nadzieją, że jednak za chwilę dotrą do celu!
Kiedy już tam w końcu dotarli, spotkali Pielgrzymów, niektórych mieli jeszcze spotkać na szlaku, innych spotkali tylko ten jeden raz... Spotkania nawet jeśli są jednorazowe, potrafią czasem na długo zagościć w pamięci. Czyjś uśmiech, ciepłe spojrzenie, zaskakujący gest...

Buen Camino!



odległość dzienna: 42 km
czas drogi: 12 godzin (w tym 9 godzin marszu)
Albergue w Soto de Luina: jedna duża sala, dwie małe łazienki, brak kuchni, ławki na zewnątrz (pod warunkiem, że wieczór jest wystarczająco ciepły, by posiedzieć), wszelkie formalności załatwia się w Barze w centrum miejscowości.

czwartek, 20 października 2011

U Basków

Zatrzymali się w Krainie Basków, w uroczym, górzystym miasteczku Eibar. Mieszkał tu znajomy Bask, Joxe. Lady Sis poznała go kilka lat temu w Anglii, kiedy pobierał lekcje angielskiego u swoich dalekich krewnych, nieopodal Manchester. Żadne z nich wtenczas nie przypuszczało, że w nieodległej przyszłości nadarzy się okazja do re-wizyty i naocznego przekonania się o pięknie tego kraju.
Joxe podjął ich po królewsku, wyjechał po nich do portu, zaś podczas podróży raczył ich wiadomościami o swojej ukochanej ojczyźnie. Był skarbnicą wiedzy.
Eibar przywitało ich deszczem, chłodem i mgłą, która niemalże całkowicie pokrywała okalające miasto góry. Zamieszkali w ogromnym domu na wzgórzu. Od progu powitała ich gościnność – wszechobecna gospodyni tego domu. A może zamieszkuje ona cały kraj? O tym mieli się przekonać w przyszłości… Dom wypełnił się gwarem rozmów i zapachem czekających już potraw.


Kolejny dzień. Wizyta w San Sebastian. Poznawanie architektury, wdychanie klimatu tegoż miasteczka obficie okraszane opowiadaniem Joxe. Powrót do Eibar i spotkanie z braćmi Joxe; rozmowy, którym nie przeszkadzała bariera językowa; stół uginający się od tradycyjnych potraw Basków (entuzjastycznie zresztą kosztowane przez Lorda i Lady Sis). Potem jeszcze wyprawa do Bilbao. Wybrali się tam po zaplanowanej przez Joxe sjeście. Czyż mogło być inaczej? Zatem sjesta i w drogę! Wciąż w deszczu…witaj słoneczna Hiszpanio!

Bilbao urzekło Lorda MacKosa. Nowoczesne budownictwo, gospodarność Basków wyczuwało się na każdym kroku. Miasto położone pomiędzy wzgórzami…tam też zobaczyli pierwszą muszelkę wyznaczającą szlak Camino. Wykupili także credencial – dowód tożsamości pielgrzyma i przepustkę do albergów. Zatem zaczęło się… przygotowania naprawdę dobiegły końca. Rozpoczęła się Droga. Mieszane uczucia ogarnęły Lady Sis…to już jutro…





Pobyt w Eibar był cudowny. Niesamowita gościnność Basków to ich wizytówka... Pięknie położony klasztor, urocza okolica, góry - tak bliskie sercu - to wszystko zrobiło na Lordzie duże wrażenie. Najpierw język... Hiszpański? Trzeba wreszcie sprawdzić ile zostało w głowie po tych kilku lekcjach... Jak zwykle w takich sytuacjach z pomocą przyszły także... ręce :) bo czego nie powie język giętki, to pokażą rączki. I okazało się, że dosyć szybko można zawiązać nić porozumienia ponad barierami, posługując się ograniczoną ilością słów. Ale hiszpański to nie wszystko... Przecież w Kraju Basków używa się języka Basków. A baskijski to język niepodobny do żadnego innego języka europejskiego. Do hiszpańskiego ma się tak, jak..... dzień do nocy :) I tak oto pod jednym dachem powstała swoista Wieża Babel i dzień Pięćdziesiątnicy w jednym. Różne języki, różne kultury, różne doświadczenia ale jedna wielka otwartość i serdeczność.

San Sebastian było pokryte chmurami, temperatura powietrza wydawała się być jednak całkiem przyjemną. Kilka ciekawych miejsc, oryginalna architektura, interesujące świątynie, wreszcie plaża La Concha, ładna zatoka, a wkoło góry tu i ówdzie wynurzające się z otulającej je mgły. Spacer starymi uliczkami w poszukiwaniu cudownego czarnego napoju... I wreszcie jest... a zatem: dos cafés, un café con leche, un solo... tak, to bardzo użyteczny zwrot, który odtąd będzie im towarzyszył przez kolejne dni aż dotrą do celu pielgrzymki. Dla Sis kawa z mlekiem, dla Lorda czarna ale słodka.


A potem Bilbao - Lord bardzo pragnął odwiedzić to miasto. Dużo o nim czytał, dużo słyszał. Ale rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania. Bilbao jest powalające...


Nowoczesność doskonale wkomponowana w jego historię, przeplatające się style połączone harmonijnie w jedną niepowtarzalną całość... Tu i ówdzie dostrzegali ludzi z plecakami do których były doczepione muszle... A więc to są Pątnicy, to właśnie tak wyglądają Ci, których celem jest Grób Apostoła oddalony stąd o jakieś 670 km.
Buen Camino!

wtorek, 18 października 2011

W drodze do Hiszpanii

Wielkanoc Anno Domini 1359 wypadła bardzo późno, dopiero w drugiej połowie kwietnia. Kiedy wiosenne słońce ogrzało już dostatecznie swymi promieniami ziemie, wyruszyli w drogę. Do Santiago de Compostela postanowili dotrzeć szlakiem Angielskim, zwanym Ruta de la Costa,czy też Camino del Norte, który prowadzi brzegiem Oceanu Atlantyckiego (od granicy z Francją w Irun). Oprócz pięknych nadmorskich widoków, których urodę mieli wkrótce podziwiać na własne oczy, szlak ten stwarzał możliwość skorzystania z kąpieli w Atlantyku, a także odwiedzenia ciekawych miejsc (San Sebastian, Bilbao, Santander, Gijon). Wszyscy pielgrzymi, z którymi rozmawiali przygotowując się do Camino, zgodnie podkreślali, że słońce jest tu mniej dotkliwe, ponieważ liczne lasy zapewniają cień, a chłodny powiew od morza łagodzi klimat. Oczywiście pewną przeszkodą - a może wyzwaniem? - była świadomość, że szlak ów wiedzie górskimi okolicami, a co za tym idzie jego stopień trudności jest zdecydowanie większy niż innych bardziej 'płaskich' szlaków, takich jak Camino Frances, Camino Primitivo, czy Camino de la Plata.


Przez Anglię przemieszczali się dosyć szybko i wygodnie. Zatrzymywali się w posiadłościach zaprzyjaźnionych rodów korzystając z gościnności przyjaciół i znajomych. Kiedy dotarli już do Potrsmouth musieli czas jakiś odczekać zanim zostali zaokrętowani na statek, którego kapitanem był dobry znajomy Lorda i towarzysz niejednej z jego wypraw, Ed Nelson-Yaneekov. Dwumasztowy bryg Hu Kers z niewielką załogą udawał się właśnie z towarem do Bilbao. Z wielką więc radością Kapitan Ed powitał na pokładzie starego znajomego a przy tym doświadczonego żeglarza Lorda MacKos i jego Towarzyszkę Lady Sis. Jest taki stary marynarski przesąd, mówiący, że kobieta na statku równa się nieszczęście. Zatem, aby uniknąć buntu załogi Lady Sis na czas morskiej podróży przebrała się w męskie szaty przemieniając się w ten sposób - na krótko, co prawda - w uroczego młodzieńca....


Niestety nie uchroniło to załogi przed gwałtownym aczkolwiek krótkotrwałym sztormem, który dopadł ich gdzieś na Biskajach. I tylko dzięki doświadczeniu Kapitana Eda udało się im wyjść z tej opresji cało i w jednym kawałku - mam tu na myśli oczywiście dzielny bryg. Zboczyli przez to nieco z kursu, ale w ten sposób ocalili własne życie oraz ładunek. Z tej to właśnie przyczyny rejs do Bilbao wydłużył się im znacznie ponad to, co pierwotnie planowali. Bilbao przywitało ich deszczem... to tak - na dobry początek Camino...


piątek, 14 października 2011

DOJRZEWANIE...

Od jakiegoś już czasu towarzyszyła jej myśl, że w DROGĘ nie można wybrać się z kimś przypadkowym. Nie, jeśli ma być doświadczeniem głębokim, a takim chciała, żeby było. Nie chciała wędrować jako turysta, chciała być pielgrzymem. Powoli więc oddalała od siebie możliwość wędrowania ze znajomym Hiszpanem, który kilka miesięcy wcześniej zaproponował bycie jej przewodnikiem. Potrzebowała TOWARZYSZA, by wspólnie iść, modlić się, dzielić refleksją… cóż, kogoś, kto zniesie jej ciężkie, gradowe poranki; słabości i kryzysy, których pewnie nie da się uniknąć. Ale i tym razem nie podjęła gorączkowego poszukiwania, zresztą wciąż były to jedynie odległe plany. Po prostu, kiedyś…gdy przyjdzie odpowiedni czas…
Ten czas nadszedł niespodziewanie szybko! Spotkanie, rozmowa i…DECYZJA! Czy to możliwe, że rok 1359 okaże się właśnie rokiem CAMINO????
Znali się dość długo, więc propozycję wspólnej wędrówki przyjęła z otwartością, choć nie byłaby sobą, gdyby nie towarzyszył temu lekki dystans. Teraz wszystko potoczyło się bardzo szybko. Mimo, że na przygotowanie mieli prawie cały rok (ok 330 dni?), trzeba było ustalić trasę, zasięgnąć informacji, sporządzić listę potrzebnych rzeczy, wzmocnić kondycję…tak, DROGA zaczęła się realizować.
Do przygotowań dołączyli jeszcze jeden aspekt: modlitwę pielgrzyma. By nic nie było wydarzeniem losowym, ale Bożym prowadzeniem.


Boże mego życia, stwórz we mnie serce pielgrzymie. Jest we mnie taka cząstka, która mnie wstrzymuje od drogi. Nie pozwól mi zakorzenić się za bardzo ani przyzwyczaić do codziennej krzątaniny i zabezpieczeń, abym nie puścił mimo uszu Twego wezwania do wzrostu i wiary. Gromadzę swój majątek, trzymam się kurczowo darów, ukrywam swe talenty i szczęście. Wyciągam coś z nich na zewnątrz tylko wtedy, gdy wiem, że nic mi nie grozi, nikt mnie nie skrzywdzi i niczego nie stracę. Zapal we mnie ogień miłości do Ciebie i ludzi ,abym czcił bez ustanku piękno życia, nawet gdy trzeba cierpieć. Udziel mi łaski widzenia Twej chwały i marzeń o wspaniałościach, abym zawsze żył Twą chwałą i nie poddał się przeciwnościom. Boże wyjścia i drogi zmiany , której mi trzeba na zewnętrznych i wewnętrznych drogach. Ożyw we mnie świadomość Twej wiernej obecności i błogosław me pielgrzymie serce. Amen.

piątek, 7 października 2011

Chester

Przyroda szybko budziła się do życia, muskana delikatnymi, ciepłymi promykami słonecznymi. Lord MacKos przebywał już od kilku tygodni w Opactwie biorąc czynny udział - oczywiście wg jego możliwości - w uroczystościach wielkopostnych a potem w Triduum Paschalnym. Piękne śpiewy gregoriańskie mnichów radowały jego serce, wlewając w nie pokój i harmonię.
Zgodnie z oczekiwaniami pobyt w klasztorze stał się dla Lorda prawdziwą kopalnią wiedzy. Wertując mądre inkunabuły w klasztornej bibliotece w jego ręce wpadło dzieło jeden z najbardziej cenionych podówczas filozofów żydowskich Mosze Majmonidesa pod tytułem „Przewodnik błądzących”. Czytając tę rozprawę szczególną uwagę Lorda przykuł następujący fragment: „Jeśli jakiś człowiek zgubi w domu selę albo perłę, może ją znaleźć, zapalając świecę wartą jedynie jednego issara” (sela jest monetą o dużej wartości, issar najmniejszej). Mosze pouczał, by uczniów wprowadzać w tajemnice Tory przez skromne porównania. Drogocenna tajemnica prawdy jest w tym porównaniu kosztowną perłą lub cenną selą, natomiast issar to skromne słowa lub rzeczy, którymi posługuje się mędrzec.
Tak też się stało. Wiedza o Camino przyszła skromnie i pokornie. W Opactwie rzeczywiście było kilku Braci, którzy odbyli pielgrzymkę do Grobu Apostoła. Jeden z nich, młody mnich Martin, szczególnie upodobał sobie długie spacery wewnątrz wirydarza podczas których prowadził niekończące się rozmowy z Lordem, dzieląc się obficie wiedzą i doświadczeniem zdobytymi w czasie swej Pielgrzymki. Chętnie służył też praktycznymi radami jak należy się do Camino przygotować i co zabrać ze sobą.
Po Wielkanocy ruszył Lord w drogę powrotną do swej warowni, wciąż poszukując Współtowarzysza z którym mógłby wybrać się w pielgrzymkę do Grobu Apostoła. Po kilku dniach podróży postanowił zatrzymać się w okolicach Lancaster w posiadłości swoich przyjaciół nad zatoką Morecambe.