wtorek, 8 listopada 2011

30 lipca, Cadavedo - Pinera


Dzień wydawał się być łatwym i przyjemnym - plan zakładał krótki etap. Tymczasem... Człek może sobie planować a rzeczywistość (czytaj: wola Boża objawiająca się w omylnych ludzkich kalkulacjach) brutalnie ów plan koryguje, nierzadko falsyfikując go. Ale po kolei...
Wstawanie przed świtem to nie jest moja ulubiona dyscyplina - dotarło po raz kolejny do Lorda wybudzającego się powoli z nocnego błogostanu i niemrawo dosyć wracającego z krainy snów do realnej doczesności. Pierwsze kilometry pokonywali idąc wzdłuż głównej drogi. Kiedy słońce już ogrzało nieco pola i ludzkie sadyby zatrzymali się, by w przydrożnym gościńcu ucieszy zmysły wspaniale pachnącą poranną kawą.


Pielgrzymujesz… czy tylko idziesz do Santiago? Nie sposób było przejść obok tego pytania obojętnie. Nurtowało ono Lorda już od jakiegoś czasu bo zawarta w nim intuicja dotyczyła nie tylko samego faktu ich pielgrzymowania ku Composteli, ale i życia jako takiego. Parafrazując można by zapytać: żyjesz czy tylko oddychasz, pracujesz, śpisz…? I o tych głębszych sensach życia rozmawiali w czasie drogi, na postojach oraz podczas chłodnych hiszpańskich :) wieczorów sącząc ów boski napój, co rozpogadza twarze i rozwesela serce człowieka.



Tym razem jednak nie zadziałało. Smaczne wino z regionu Rioja nie zapobiegło czarnej dziurze, w którą zapadał się Lord MacKos. Pomimo wysiłków Lady Sis, otchłań wydawała się coraz bardziej przepastna...To właśnie owa nieprzewidywalność przemierzanej ilości kilometrów wprowadziła go, zdaje się, w ten nastrój. Ani logiczne rozważania na temat umiejętności przyjmowania tego, co niesie dzień, ani zapewnienia, że nie jest to takie straszne nie pomogły. W końcu, zrezygnowana, nie dopiwszy nawet wyśmienitego trunku położyła się spać. Skoro nic nie pomaga, to przynajmniej się wyśpi.
A miniony dzień? Ten był dobry, najpierw piękne widoki uroczego miasteczka; okazałe, urzekające mosty unoszące się nad całymi dolinami, wreszcie Eucharystia, sprawowana co prawda w lekkim pospiechu, bo gwardian czekał, ale przecież w przepięknym kościele.



W albergue spotkali dwóch młodych Niemców, po jakimś czasie dotarli znajomi Hiszpanie - matka z córką i synem. Tych przywitali prawie jak znajomych. Sis odkryła pewną prawidłowość na Camino: pierwszy wspólny nocleg- to nieznajomi, następnego dnia ci sami spotkani na szlaku pozdrawiają się jak znajomi, kolejny wspólny albergue, to prawie przyjaciele...  mimo niewyrażanych często myśli... cudne to.
Buen Camino!





odległość dzienna: 34 km
czas drogi: 10 godzin (w tym 7 godzin marszu)
Albergue w Pinera na końcu wsi, w dawnej szkole, tuż obok kościoła i przy głównej drodze, brak kuchni, bardzo daleko do sklepu (przeciwny kraniec wsi).

czwartek, 3 listopada 2011

29 lipca, Soto de Luina - Cadavedo

Jedna godzina snu dłużej to jednak zasadnicza różnica - pomyślał Lord MacKos budząc się grubo przed świtem. Piękne, gwiaździste niebo witało ich kiedy ruszali w drogę. Dzień wstawał powoli. Żółte muszelki wyprowadziły ich z osady i wiodły teraz leśną ścieżką. Gdzieś, z oddali, od czasu do czasu dochodził do ich uszu szum morza. Kiedy zrobiło się już jasno zauważyli przy drodze niewielką karczmę. Postanowili zatem zatrzymać się na krótki odpoczynek. Popijając cudowny czarny, doskonale pachnący napój żywo o czymś rozmawiali. Etap, jaki sobie tego dnia wyznaczyli do przejścia był raczej krótki. Czasu zatem mieli sporo, a kilometrów niewiele. Ruszyli wiec nieco jeszcze ospale. Po przejściu kilku kilometrów Lady Sis zaproponowała postój. Lord zaczął się więc rozglądać za jakimś odpowiednim miejscem, gdzie mogliby się na chwilę zatrzymać i nieco odpocząć. Szukając takiego właściwego miejsca uszli jeszcze czas jakiś. A że ścieżka akurat skręciła w wąską drogę biegnącą w dół, w kierunku morza, Lord postanowił jeszcze nieco kontynuować marsz, aż dotrą nad morze, gdzie z pewnością znajdą jakiś uroczy zakątek. Tak się też stało. Zatrzymali się u ujścia niewielkiego strumyka, pod wspaniałym klifem. Plaża w tym miejscu była kamienista, ale nie przeszkodziło to Pielgrzymom wypocząć nieco, uczestnicząc także w Eucharystii. Posiliwszy się nieco powędrowali dalej.


To był dzień kryzysu. Nie spodziewała się, że dopadnie ją tak szybko. Ból stóp, ramion... każdy krok, każdy kolejny metr wydawał się torturą. To był również dzień uczenia się o sobie... jak twarda jest, jak trudno jej mówić o swoich słabościach, żeby nie martwić Towarzysza. Uczyła się, że istnieje granica wysiłku, której - mimo siły woli, mimo dumy a także złości - nie jest w stanie pokonać. Trzeba przystanąć, dalej iść po prostu nie da rady... witaj cudowna niemożności...



Upał zaczął rosnąć, ale byli też coraz bliżej noclegu. Mieścina, do której doszli była raczej niewielka. W przydrożnej oberży zasięgnęli języka co do lokalizacji albergue, po czym udali się pod wskazane miejsce. Szybko się zagospodarowali w niewielkim pomieszczeniu, po czym udali się na zasłużoną bardzo sjestę. Po południu do albergue dotarli kolejni Pątnicy. Tym razem pod wspólnie jednym dachem noc mieli spędzić razem z dwójką młodych Czechów oraz hiszpańską rodzinką. Rezolutna mama zabrała ze sobą córkę i syna, jednakże wędrowali tylko we dwoje z synem - stan stóp córki nie pozwalał jej na dłuższą wędrówkę. Towarzyszyła im zatem na noclegach, a poszczególne etapy pokonywała przy pomocy jakiegoś dostępnego aktualnie środka transportu. Jako że pora zaczynała się robić późna, Lady i Lord postanowili zaradzić potrzebom ciała. Niedobory snu oraz wody już uzupełnili, teraz pozostawała jeszcze kwestia posiłku. Wyspani, wykąpani, oprani i pachnący planowali początkowo zjeść kolację w lokalnej gospodzie, jednakże zmienili zdanie i uzupełniwszy zapasy własne powrócili do ich refugio by wspólnie spożyć wieczerzę. Posiliwszy się nieco udali się na wieczorny spacer nad morze.


Po godzinie marszu doszli do niewielkiej ale bardzo sympatycznej zatoki z kamienistą plażą, by pomoczyć zmęczone nogi w Atlantyku oraz oddać się błogiemu lenistwu pod palmą i z palemką w drinku. Na miejscu okazało się jednak, że nogi owszem, pomoczyć można, natomiast z palmy i palemki - niestety - zrezygnować trzeba z powodów tak zwanych obiektywnych. Palmy na ich plaży znaleźć nie mogli, tak samo i drinka... Pozostało zatem tylko słodkie wieczorne lenistwo i szum Atlantyku w uszach... Piękna muzyka wieczoru w którą łagodnie wtapiały się słowa: Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w Bogu, Zbawcy moim...

Natura obdarzyła ją cudowną cechą, że po ciepłej kąpieli mijało zmęczenie. Połączona ze sjestą, która zdarzała jej się dość rzadko, czuła się jak nowo narodzona. Ból nóg? Ramion? Poszły w zapomnienie. Czy to nie paradoks, że po trudnym (dla Sis) dniu ruszyli w kierunku plaży pokonując kolejne kilometry? Doświadczenie było cudne - zimny co prawda, ale jednak - Atlantyk... poszukiwanie przez Lorda drinka z palemką, mimo że bez skutku, było...urzekające... oznaczało otwarcie na potrzeby (albo kaprysy?) drugiego... dzień po dniu uczyli się czegoś nowego o sobie.
Buen Camino!



odległość dzienna: 24 km
czas drogi: 8 godzin (w tym 5 godzin marszu)
Albergue w Cadavedo: niewielki domek, położony na końcu wioski, dwa pokoje (cztero i sześcio-osobowe), mała łazienka, sympatyczna kuchnia, za domem 'ogródek' gdzie można usiąść na krzesłach, trzy kilometry do niewielkiej plaży położonej w uroczej zatoczce.